Jako dzieciak nie był typem idealisty, który już w liceum marzy o sutannie. Przeciwnie – jego droga do kapłaństwa prowadziła przez świat nauki, liczb, analiz i wykresów. Wyglądało na to, że zostanie profesorem matematyki albo inżynierem, a nie duchownym. Robert Francis Prevost, zanim przywdział habit augustianina, zdążył zobaczyć świat od tej strony, którą zna większość z nas: studia, zwyczajne życie, czasem trudne wybory, pytania bez szybkich odpowiedzi. Nie było wizji ani gromu z nieba. Było raczej coś, co można nazwać „ciągiem prostych znaków, które przestają być przypadkiem, gdy zaczynasz słuchać”. To właśnie wtedy, między równaniami a działalnością w duszpasterstwie akademickim, zapadła decyzja, która ostatecznie wyprowadziła go z przedmieść Chicago do klasztoru w Romeoville. A potem jeszcze dalej i dalej.
Mały świat przyszłego papieża
Dolton – miasteczko na południe od Chicago. Siatka asfaltowych przecznic, małe domy, amerykańska klasa średnia. W latach 60. XX wieku to miejsce tętniło różnorodnym życiem, jak na etniczny tygiel przystało. Irlandczycy, Włosi, Meksykanie, Afroamerykanie. Każdy z własną historią i religią. Tam dorastał Robert Prevost, chłopak, który chłonął to wszystko jak gąbka: wielokulturowość, lokalne wspólnoty, parafialną codzienność i doświadczenie życia wśród ludzi z różną przeszłością.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Urodził się 14 września 1955 r. w rodzinie o hiszpańsko-włoskich korzeniach. Dolton było mikrokosmosem, odbiciem świata, który później miał poznać jako misjonarz i przełożony zakonu. Tyle że wtedy nie myślał jeszcze o sutannie. Lubił książki. Szczególnie te, w których świat dawało się jakoś uporządkować. Fascynował się matematyką. Później często mawiał, że lubił rozwiązywać zadania nie dlatego, że były trudne, ale dlatego, że za każdym z nich kryło się pytanie: „dlaczego?”, i tę ciekawość zabrał ze sobą w życie. W tamtych latach nikt nie podejrzewał, że ten cichy, uważny chłopak z sąsiedztwa, ministrant, a potem student, który nosił książki pod pachą i uśmiechał się nieśmiało, stanie się kiedyś głową Kościoła katolickiego, duchowym punktem odniesienia dla miliardów ludzi.
Od matematyki do sutanny
Gdy kończył Thornton Township High School w Dolton, nauczyciele widzieli w nim przyszłego naukowca. Zdolny, dokładny, skupiony. Wybrał matematykę na Uniwersytecie Villanova – katolickiej uczelni prowadzonej przez augustianów. Studiował intensywnie, z przyjemnością. Logika, struktury, porządek – to wszystko mu pasowało. W matematyce nie było miejsca na domysły i emocje. Albo coś się zgadza, albo nie. Mimo takiego pojmowania świata jednak coś nie dawało mu spokoju. To w trakcie studiów zaczął dostrzegać, że największe pytania, które go nurtowały, nie mieszczą się w matematycznych równaniach. Pasjonowały go rozmowy z wykładowcami, którzy byli jednocześnie zakonnikami. Pociągała go prostota ich życia, ich konsekwencja, uspokajała sama ich obecność. Po 3 latach studiów przyszedł moment decyzji. W 1977 r. Robert Prevost wstąpił do zakonu augustianów. Zanim jednak założył habit, zdążył zrobić licencjat z matematyki. A potem, już w zakonie, rozpoczął zupełnie inną drogę... Od tego momentu matematyka zeszła na dalszy plan, choć na zawsze ustaliła jego sposób myślenia.
Peru: szkoła słuchania
Reklama
Święcenia kapłańskie przyjął w 1982 r. Trzy lata później wylądował w Limie. Miał 30 lat, mówił płynnie po hiszpańsku, co dziś wspomina się jako symbol jego otwartości na inne kultury, choć on sam traktował to jako coś oczywistego. W końcu jego matka miała hiszpańskie korzenie, a język ten towarzyszył mu od dziecka. Nie miał jednak pojęcia, co go czeka w Ameryce Łacińskiej. Został wysłany do Trujillo, dużego miasta na północy Peru, gdzie augustianie prowadzili nowicjat. Z początku miał uczyć filozofii i pomagać w formacji zakonników. Szybko jednak zrozumiał, że książki to tylko fragment tej misji. Peru w tamtym czasie nie było łatwym miejscem. Kraj pogrążony był w kryzysie politycznym i ekonomicznym. W miastach odczuwało się strach, a na prowincji rósł wpływ maoistowskiej partyzantki Świetlistego Szlaku. Kościół miał być ostoją, ale nie w znaczeniu instytucji, raczej jako punkt odniesienia dla ludzi, którzy z dnia na dzień tracili stabilność. I właśnie w tej rzeczywistości Prevost odnalazł się z zaskakującą łatwością. Był ruchliwy, aktywny, na co wpływ miała niewątpliwie jego sprawność fizyczna. Lubił być wśród ludzi, częściej wolał słuchać niż pouczać. Skracał dystans, rozmawiał z rolnikami, z młodymi, bezrobotnymi, z tymi, którzy pogubili się w życiu. Gdy trzeba było pomóc w odbudowie szkoły zniszczonej przez trzęsienie ziemi, był pierwszy. Gdy w jednej z parafii brakowało pieniędzy na zakup leków, organizował zbiórki. W 1988 r. został przełożonym delegatury augustianów w Peru. Miał wówczas zaledwie 33 lata. Wśród zakonników często był młodszy niż ich formatorzy, ale miał autorytet – nie przez stanowisko, ale przez sposób bycia. Dbał też o formację lokalnych kandydatów do zakonu, nie chciał, by augustianie w Peru pozostali „importowanymi misjonarzami z Północy”. Na jego prośbę przetłumaczono dokumenty zakonne na język keczua, sam również uczył się tego języka, by lepiej komunikować się z miejscowymi. Wiedział, że to krok w stronę prawdziwej inkulturacji. Po kilku latach pracy w Peru stał się jednym z Peruwiańczyków. „Ojciec Roberto” – jak mówili na niego parafianie – był nie tylko zakonnikiem. Był sąsiadem, przyjacielem, powiernikiem, duszpasterzem, czasem nawet rozjemcą w lokalnych sporach. Przeważnie chodził piechotą, choć zdarzało się, że jeździł również konno. Wydaje się, że lubił takie proste, pracowite życie, ale musiał zdawać sobie sprawę z tego, że przełożeni zakonni myślą o nim w kategoriach wyższych funkcji. Nie protestował, gdy w 1999 r. został wezwany do Rzymu. Dla wielu w Peru jego odejście było stratą. W lokalnych wspólnotach mówiło się, że stracili nie tylko przełożonego, ale przede wszystkim przyjaciela. Tyle że Prevost, jak się wkrótce miało okazać, nigdzie nie odchodził na dobre. Został w Peru, tylko swoje bycie z ludźmi przeniósł na inny poziom – tam, gdzie zaczynała się kolejna misja.
Cichy lider w zakonie
Reklama
W 2001 r. bracia augustianie wybrali go na generała zakonu. Był najmłodszym z kandydatów. Miał raptem 45 lat i wciąż „pachniał peruwiańskim kurzem”, nie odwykł od pracy w terenie. Zakon św. Augustyna nie należy do tych, które przyciągają uwagę mediów. Zgromadzenie nie jest ani największe, ani najpopularniejsze. Ale ma ogromne znaczenie tam, gdzie cicho i stabilnie trzeba robić rzeczy ważne: w szkołach, w parafiach, w formacji zakonników. Prevost rozumiał to doskonale. Jako generał nie „przemeblowywał” zakonu, on go systematycznie ulepszał. W ciągu dwóch kadencji (pełnił tę funkcję aż do 2013 r.) odwiedził niemal wszystkie prowincje: Filipiny, Indie, Wietnam, Kenię, Nigerię, Amerykę Łacińską, Europę. Jeździł nie po to, by się pokazać i „zwizytować”, ale żeby poznać miejsca, ludzi, problemy. Zdarzało mu się pojawiać bez zapowiedzi, nocował razem z zakonnikami, nie kazał podstawiać sobie samochodu z kierowcą. Żadnej celebry, żadnego nadzwyczajnego traktowania. W listach okólnych mówił nie o „strategii rozwoju zakonu”, ale o konieczności bycia blisko ludzkich problemów, o budowaniu autentycznych wspólnot. Wprowadzał zmiany w formacji, zależało mu na lokalnych powołaniach i na tym, by lokalni zakonnicy uczyli się języków. Zainicjował programy współpracy międzykontynentalnej, dzięki którym zakonnicy z Azji i Afryki trafiali na staże do wspólnot w Europie, ale co ciekawe – również odwrotnie. Tłumaczył, że zakon musi się uczyć od siebie nawzajem. Dlatego tak intensywnie odwiedzał wspólnoty zakonu w Azji i Afryce, m.in. w Indonezji i Tanzanii, stawiając na obecność przełożonego w terenie. W tamtym czasie nie brakowało też sytuacji kryzysowych. W Nigerii zakon musiał się mierzyć z atakami na klasztory, w Wenezueli – z załamaniem systemu społecznego. Prevost nie wysyłał gotowych rozwiązań z Rzymu, zawsze próbował być najpierw na miejscu, zobaczyć, zrozumieć, a dopiero potem decydować.
Nie zabiegał o karierę, nigdy nie starał się o stanowiska w Kurii Rzymskiej, choć propozycje się pojawiały. Odmawiał. Do czasu. Gdy w 2014 r. został wysłany przez papieża Franciszka jako wizytator apostolski do diecezji Chiclayo w Peru, tej samej, gdzie pracował na początku kapłaństwa, przyjął misję z mieszanką obowiązku i wdzięczności. Wiedział, że wraca nie tylko jako wysłannik Watykanu. Wraca do ludzi, z którymi dzielił chleb i problemy. I choć formalnie kończył wtedy swoją trzynastoletnią kadencję jako generał, to właśnie te lata pokazały, że przewodzenie oparte na obecności, a nie na przemówieniach, może budować prawdziwy autorytet. W 2015 r. został biskupem Chiclayo. W 2023 r. Rzym wezwał go ponownie – już jako prefekta jednego z najważniejszych watykańskich urzędów – Dykasterii ds. Biskupów i Kardynałów.
Zaskoczenie z Kaplicy Sykstyńskiej
Przed ostatnim konklawe w gronie watykańskich komentatorów i kościelnych strategów padały zupełnie inne nazwiska. Jedni liczyli na medialną charyzmę przyszłego papieża, drudzy na teologiczną przenikliwość, jeszcze inni brali pod uwagę względy geograficzne. Ojciec Robert Prevost nie mieścił się w żadnej z tych kategorii. Po śmierci papieża Franciszka jego nazwisko nie pojawiało się na listach faworytów, a przynajmniej nie było lokowane na górze listy. Kardynał Prevost wszedł do Kaplicy Sykstyńskiej jako jeden z wielu, niemal niezauważony przez media, a wyszedł z niej jako papież.
Dopiero potem okazało się, że w dniach poprzedzających konklawe, gdy kardynałowie dyskutowali o tym, jakiego papieża potrzebuje dziś Kościół, jego nazwisko pojawiało się często. Gdy 8 maja, w czwartej turze, nad Watykanem pojawił się biały dym, wielu komentatorów, nawet tych, którzy od lat obserwują konklawe, nie kryło zdziwienia. Kiedy pojawił się na balkonie Bazyliki św. Piotra jako Leon XIV, wielu zadawało sobie pytanie: kim on właściwie jest? Wszedł jak zwykle, spokojny, lekko pochylony, nie uśmiechał się szeroko, przeciwnie – wydawał się onieśmielony sytuacją, nie umiał ukryć wzruszenia. Jakby chciał powiedzieć światu: „Nie musicie mnie znać. Ważne, żebym ja znał was”. W wywiadach po konklawe kilku kardynałów przyznało, że jego wieloletnie doświadczenie pracy w Afryce, Ameryce Łacińskiej, Azji i Europie odegrało ogromną rolę. Był jedynym, który znał Kościół globalny nie z raportów, ale z codzienności. Wiedzieli, że jeśli trzeba, potrafi być twardy, że nie będzie milczał, gdy trzeba mówić, ale nie jest też człowiekiem konfliktu. Wybór Leona XIV nie był sygnałem rewolucji. Raczej znakiem, że Kościół wraca do tego, co najprostsze, ale też najważniejsze: do słuchania, do obecności, która nie jest biernością, ale uważnością.